Wespół z
szefem Gminnego Ośrodka Kultury, Michałem Wagnerem, również mającym uszeńskie
korzenie, obaj zrealizowali to, co początkowo wydawało się tylko marzeniem.
Znaleźli wsparcie sponsorów, załatwili wszystko jak należy, by w ciągu 14 godzin
dojechać sprawnie tam, skąd prawie przez miesiąc jechali w roku 1945 z Uszni w
nieznane i trafili do Domaniowa rodzice, dziadkowie i niektórzy najstarsi dziś
uczestnicy tego wyjazdu.
Niech te słowa wystarczą tym dwom organizatorom jako wyrazy uznania i
podziękowania od uczestników, bo tak dużo jest wspomnień z wyprawy domaniowskich
śpiewaków i kilkunastu osób towarzyszących w rodzinne strony, a przecież gazeta
nie z gumy...
Tak więc późnym wieczorem w piątek 12 października wyruszyliśmy z Domaniowa w
48-osobowym składzie. Pięknie się jechało nowoczesnym autobusem udostępnionym
przez PKS Oława, którym kierowali dwaj doświadczeni spece – Marek Woźniak i
Piotr Bagiński.
Straciliśmy 3 poranne godziny na granicy, najwięcej nie na polskiej stronie,
choć żadnego tłoku ani przeczołgiwania z manelami czy kopania w bagażach nie
było. Postęp jest, ale wciąż bardzo daleko do stylu kontroli na innych
granicach. Pogoda wprost wymarzona, zresztą przez wszystkie trzy dni wyprawy.
Po drodze, już na podlwowskich terenach - tu i ówdzie na polach grupki ludzi
wykopujących ręcznie buraki cukrowe, czasem mijamy samochód wiozący je do
cukrowni. Trochę dziwi ich wielkość - w Domaniowie najmniejsze buraki - tam
takie największe. Znów powróciły zagony, ale niełatwo tam gospodarować, bo nie
ma narzędzi i maszyn dla małego gospodarstwa. Zresztą jeśli są, to za co kupić?
Więc co możliwe - robi się ręcznie. Ten ma szczęście, komu udało się wyszperać
stary wóz drabiniasty - uporządził go, połatał, wykombinował konika i już prawie
bogacz, gospodarz całą gębą.
Przez Lwów i Złoczów do Sasowa - maleńkiego miasteczka dojechaliśmy po
niecałych 14 godzinach podróży. Tam już czekał burmistrz Bogdan Gałucki, który
od tej chwili aż do porannego odjazdu ze Złoczowa w poniedziałek rano 15
października - był nadzwyczaj troskliwym “ojcem i matką” polskiej grupy.
Wspaniały, wyjątkowy człowiek!
Do Sasowa należy administracyjnie Usznia. Zakwaterowanie - w leśnym ośrodku
kolonijnym Brygantyna, najchętniej przez nas nazywanym Brylantyną, choć warunki
spartańskie. Czym chata bogata. Dzięki i za to.
Po rozlokowaniu się i oporządzeniu wyruszamy do Złoczowa. Tam najpierw
dokonujemy wymiany naszych różnych pieniędzy na hrywny. Potem zwiedziliśmy już
prawie odbudowany złoczowski zamek Sobieskich, choć na żadnej z wielu tablic
informacyjnych nie ma słowa Sobieski. Tylko przewodniczka, opowiadająca po
ukraińsku, czasem wtrąciła polskie słowo i w końcu wspomniała ten ród królewski.
Podobnie w Olesku, dokąd dojechaliśmy przez Biały Kamień. W oleskim zamku, gdzie
urodził się i był ochrzczony przyszły król Jan III, autentyczne są tylko mury i
jedne drzwi, których nie strawił pożar. Resztę odbudowano i wyposażono w
eksponaty z innych zamków, w tym z Podhorzec, gdzie remont wnętrz znajduje się w
stadium niezbyt zaawansowanym. Dachy jednak są gotowe i ten wielki obiekt
zamkowo-pałacowy z zewnątrz wygląda efektownie - a ma on swoje miejsce w naszej
historii. W roku 1440 Jan Podhorecki otrzymał przywileje od króla Władysława
Jagiełły - stąd Podhorce. Pałac obwarowany murami, z wieżami strzelniczymi,
zbudowano na podstawie kwadratu 100x100 m. Od roku 1633 Podhorce należały do
hetmana wielkiego koronnego Rzeczpospolitej - Stanisława Koniecpolskiego, potem
do Sobieskich. Wśród znamienitych gości pałacu wymienia się m.in. austriackiego
imperatora Franciszka Józefa I i pruskiego cesarza Wilhelma, zaś spośród pisarzy
- Balzaka i Tołstoja oraz kompozytorów, m.in. Michała Glinkę, bo tu były
wspaniałe warunki do twórczej pracy i wypoczynku.
Po Podhorcach dało o sobie znać zmęczenie zwiedzających, więc zrezygnowano z
Werchobuża, skąd wypływa Bug. Tym bardziej, że kilka kilometrów dalej, ta rzeka
przepływa tuż koło Brygantyny - jeszcze jako niewielki potok, rozlany na
zdradliwych mokradłach. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce zakwaterowania, po
drodze była szansa w Sasowie na odwiedzenie dwóch miejscowych sklepów. Żeby
zbytnio nie wchodzić w szczegóły, można tamtejszy handel, również w
24-tysięcznym Złoczowie, określić tak: nasze sklepy GS sprzed ćwierć wieku,
nieco unowocześnione i z najtańszym u nas asortymentem aktualnym. Ceny podobne
do naszych, tyle że w hrywnach (1 hrywna = niecały 1 zł). Tyle tylko, że
miejscowi chodzą do sklepów głównie po chleb i oglądać towary, bo kupować nie
mają za co. Nawet papierosy często kupuje się na sztuki, rzadziej całą paczkę.
Natomiast rewelacyjnie tanie są napoje wyskokowe, ale też rzadko kto kupuje, bo
samoróbka jest dużo tańsza.
Tanie - to dla nas. Bo jeśli złotówka jest niemal równa hrywnie, ceny
żywności w obu krajach są prawie takie same, a tamtejsze zarobki i emerytury,
nie zawsze w pełni i na czas wypłacane, są najczęściej w granicach 100 - 200
hrywien, zaś bezrobocie szaleje, to jak można przeżyć nawet za 100 czy 200
hrywien? Szczególnie w mieście, gdzie nie da się trzymać kurek, świnki czy krowy
i nie ma się swoich płodów rolnych. Jest to łamigłówka dla nas nie do
rozwiązania.
Wieczorem zorganizowaliśmy w Brygantynie ognisko z udziałem przedstawicieli
władz Złoczowa i Sasowa. Polska kiełbaska pieczona na ukraińskim ogniu bardzo
wszystkim smakowała. To była niezwykła kolacja, poprzedzona generalną próbą
chóru.
Trochę zabrakło potem na sen, ale nie ma zmiłuj się. Rano pobudka, a tam jest
czas o godzinę wcześniejszy od naszego. O godzinie 9.00 “Jubilat” miał śpiewać w
złoczowskim kościele. Tak się przypadkowo złożyło, że była to msza jubileuszowa
trzech par na okrągłe rocznice małżeństwa.
Ten kościół został ostatnio pieczołowicie odnowiony. Tu nieprzerwanie przez
cały powojenny czas spełniał swoje funkcje kapłańskie ks. Jan Cieński dzięki
niezwykłemu zbiegowi okoliczności. Uratował rannego NKWD-zistę i jako nagrodę
otrzymał prawo pozostania w tym kościele po roku 1945. Trwał tu aż do śmierci w
roku 1992. Zmarł w wieku 87 lat i dopiero wtedy ujawniono, że dużo wcześniej był
nominowany na biskupa, więc pochowano go z infułą. Tego kapłana - bohatera
upamiętnia marmurowa tablica w kościele oraz pomnik na złoczowskim cmentarzu.
Do tego kościoła przychodzą nie tylko miejscowi i okoliczni Polacy, ale
również ci, którzy do niego przywykli, bo przez minione dziesięciolecia
zabroniona była w ZSRR działalność kościoła grecko-katolickiego. - Papież Jan
Paweł II, będąc we Lwowie, powiedział, że każdy kościół chrześcijański prowadzi
do Chrystusa - tak uzasadniają niektórzy nie-Polacy, głównie Ukraińcy, swoją
obecność w polskim kościele.
Kiedy domaniowski “Jubilat”, prowadzony przez grającego na organach Józefa
Kusa, zaśpiewał “Gaude Mater Polonia”, a potem “Maryjo, Polski jesteś królową” -
wszystkim obecnym mokro zrobiło się pod oczami, w ruch poszły chusteczki. Tych
chwil nie da się zapomnieć, ani opisać. To trzeba przeżyć. A potem serdecznie
powitał gości z Polski ks. proboszcz Leszek Pankowski, który od trzech lat jest
w Złoczowie, 8 lat na Ukrainie i 29 w kapłaństwie. W asyście 30 ministrantów (!)
koncelebrował on mszę św. ze swoim młodziutkim wikarym, 26-letnim ks. Mirosławem
Lechem, który rok temu ukończył seminarium we Lwowie.
Wzruszenie spotkaniem z kościołem dzieciństwa. Za co mamy dziękować Bogu po
latach? Jakie miejsce w naszym sercu zajmuje wdzięczność? Czy tylko umiemy
prosić? - to myśli przewodnie pięknego kazania. Oczywiście po polsku, jak całe
nabożeństwo. A domaniowski chór śpiewał nie tylko podczas mszy, również po niej,
wzruszając słuchaczy.
Po zakończeniu, szefująca chórowi Zdzisława Mikoda i Józef Kus otrzymali
wiązanki kwiatów z gorącymi podziękowaniami oraz z zaproszeniem: Przyjeżdżajcie
do nas, jak do siebie!
(cdn.)
Edward Bykowski